niedziela, 3 października 2010

Zdrowy sen

Dlaczego dopiero teraz przemawiam, moi drodzy.
Otóż chce mi się spać.
Oczywiście, przez ten czas milczenia, jakim zostaliście obdarzeni, czy raczej: jakim JA Was obdarzyłam, mogłam się najeść snem po wszystkie inne czasy (choćby Present Simple). Lecz pamiętajcie – jedzenie to domena Uhm (słusznie zauważyliście subtelną różnicę w aspektach /dokonanym i niedokonanym/ czasownika jeść, ale pomińmy ją – najlepiej milczeniem, przynajmniej pozostaniemy w temacie). Zresztą, gdyby owo najedzenie było właśnie takie proste – nie byłoby mnie tutaj, gdyż spałabym.

Chciałabym, abyście pamiętali o jednym – jeżeli zakładacie różową koszulę nocną („i różowe króliczki, przerażone, uciekły, pozostawiając za sobą jedynie różowy puch na kajdankach”), to manifestujecie wyższość rzeczywistości nad snem; jeżeli zaś macie na sobie koszulę nocną z chrapiącą rybą, świadczy to o Waszym znaku zodiaku; jeśli z krową – o wszystkim lub o tym, że jesteście głodni; jeśli z zebrą – właśnie jesteście w trakcie kursu na prawo jazdy (albo o niczym).

I o drugim: sen to prekursor lenistwa.

A trzecie: to on prowokuje mnie do składania tak kiepsko złożonych zdań (może dlatego, że nigdy nie byłam najlepsza w origami).

Po czwarte: jeśli chcecie spróbować sennej awangardy, ułóżcie się wygodnie na drukarce, a następnie Kot spod Chesire zawładnie Waszą jaźnią.
Czy coś.

sobota, 4 września 2010

Społeczny problem zwany nadmierną ilością trzeźwości

Spojrzałem ze wzgórza na moich wyznawców. Stali pionowo. Nie wymiotowali. Nie śmiali się patrząc na wymiona krów. Nie spali nieprzytomnością. Wtem wypowiedziałem zapamiętane na wieki pytanie ("pytanie to zwane pytaniem hamletowskim ewoluowało przez wieki tłumaczeń i przepisywań zostało całkowicie odmiennie zrozumiane od rzeczywistego zamierzenia autora"):
-Co tu, kurwa, tak trzeźwo?! - na myśli miałem trzeźwe myśli, brak twórczego chaosu.
Głos poniósł się przez góry i doliny, przez rzeki i morza, przez pustynie i oceany, przez niebo i podziemie, przez mózgi wyznawców. Struchleli, tak jak struchlał Chryzes, gdy król wyryczał swe słowa odnośnie jego córki. I struchleni, niech żyją neologizmy, zamarli w milczeniu. Nie, nie miało to żadnego związku z trumnami.
-Ach, wyb... - przerażony słowami, które chciałem wypowiedzieć, zamarłem (też bez trumien) bez słowa i wyryczałem: - WY! NIEWIERNI! - przecież nie przyznam się do błędu ("w tekście owym pisarz z pewnością pomylił się, gdyż pierwotnym zamierzeniem Wspaniałego, Wszechmocnego i Nawiekiwieków Uhm, było wyryczenie słów >>WY! NIEWIERNI!<<")
-Powinniście teraz oddać mi cześć!
I niestety powiązali, idioci!, słowa poprzednie z wypowiedzianymi i zaczęli pić. Zaczęło się od sfermentowanego mleka poprzez chmielowy napar aż do wody ognistej. A gdy tego brakło, do gry ruszyło niezwykle tanie wino mszalne. Przestałem zwracać na nich uwagę i przeniosłem ruchem ręki w losowo wybrane miejsce. Nie trudno się domyślić, jak zabawny był los. Miejsce pięknej nauki, pani życia i oświecenia zyskało nową tradycję.
Nie zastanawiając się nad konsekwencją mego czynu zasnąłem kojony szumem wiecznych liści wspaniałej brzozy.

środa, 1 września 2010

O literach

I rzekłabym, moi państwo…
Zastanowiłabym się, dlaczego zwracam się do Was „moi państwo”. Świadczyłoby to o moim mniemaniu, iż całe narody przychodzą wysłuchiwać mych Słów przepełnionych Chwałą i Lenistwem. Oraz słodzoną wołowiną, wołowinką, rzekłabym, ale wtedy Mówię Niewyraźnie.
Tak więc – określanie Was mianem państwa może być szkodliwe dla mnie, bowiem traktujące o mej próżności (lub też zaniżonej samoocenie – te słowa jednakże paradoksalnie opowiadają się po stronie samooceny ciut powyżej tej prawidłowej). 
Lecz może okazać się ono także ciosem w samo serce Wasze, zważywszy na to, iż gdy zwracam się do Was imiennie, w głosie mym Brzmi Wielka Litera, natomiast, kiedy wchodzę w Formalny Ton, właściwy osobnikom, traktującym o piciu Kawy o wyznaczonych porach, natychmiast Litera owa maleje. Możecie się doszukiwać w tym braku szacunku. Możecie też zażądać obniżeń cen biletów na pokaz rzutu krową (ja to niekapitalistyczna jestem, za cofnięcie mojego zegarka* o pięć godzin  przy pobudce o siódmej się zgodzę). Lub wylać Uhm Kawę, to będzie dyplomatyczne samobójstwo. Nie mam pojęcia, co to ma wspólnego z udowadnianiem mi braku szacunku, ale w przeciwieństwie do tegoż, pozostałe zajęcia mają większy sens - a przynajmniej są go pozbawione w mniejszym stopniu.

Jako iż bijące od Was zmęczenie wypatrywaniem kucyków, o których miała być dzisiaj mowa, mnie przytłoczyło, a tym samym – położyło, pozwolicie, że zastąpię kucyki wspomniane krowami i rzucę każdemu po jednej do wydojenia.


*mówiąc zegarek Mhm miała na myśli swój wewnętrzny budzik. Bogowie nie potrzebują posiadać zegarki (by nie rzec, że im nie wypada)
Przyp. P.P.**

**P.P., czyli pijany psychiatra, to skrót, którego z przyczyn moralnych rozwijać nie należy.


wtorek, 3 sierpnia 2010

Roztropność

Tak. Oto roztropność.
Jak codzień (coeon, codekada, cowiek, cowszechczas) siedziałem pod brzozą. Niesamowicie szybko, natychmiast, antychmiast, aszybko, wszechwiecznie spadł mi na głowę liść. Spokojnym ruchem, będącym przeciwieństwem nadchodzącej śmierci, podniosłem go i zjadłem. Nie smakował mi. To nie był dobry pokarm dla boga ("więc ludzie ucząc się od swego stwórcy liści także nie jedli, stosowali je w celach leśnych, gdy brakło papieru"), lecz krowom smakował. Czyli równowaga, RÓWNOWAGA, była zachowana.
Spojrzałem w górę. Brzoza cierpiała. Spadł jej liść. Roztropnie, skubana (dosłownie), wypuściła narządy rodne (u brzóz, to nie przelewki!) i się rozmnożyła. Tak powstały brzozy na świecie, a od nich reszta drzew. Samemu, by uczcić tę chwilę, uczyniłem TĘ BRZOZĘ świętą i nieśmiertelną. Jej liście nie opadały już więcej ("święte, wielkie drzewo w mitologi celtyckiej nie było pierwotnie dębem, lecz brzozą. Także Skandynawowie mieli na myśli brzozę, pisząc jesion").
Po zajęciu się brzozą, teraz już Brzozą, znów spojrzałem na unoszące się pluszowe króliki. Były takie pocieszne. Biel ich sierści odbijała i absorbowała promienie słoneczne.
Ale moja wypowiedź nie miała z tym związku. Wyznawcy wciąż z otwartymi ustami po incydencie z pochłonięciem liścia czekali na moje słowa.
-Moi... Po prostu moi. Dzisiaj będzie politycznie, ponieważ jesteście Francuzami, żyjącymi w XIX wie... Co?! Jak śmiesz mi się sprzeciwiać! - wytknąłem palcem jednego z słuchaczy, który coś powiedział. - Nie sprzeciwiasz się? To co to znaczy, że nie Fra... A!... - tego zżuje krowa, tak! tak będzie. - Więc jesteśmy w Polsce i mamy wiek XXI? Cudownie. I tak będzie politycznie.
Przeciągnąłem się ku trwodze wyznawców i szczęściu strzelających odgłosów kręgosłupa.
-Więc nigdy, przenigdy, ALE TO NIGDY!, nie zachowujcie się jak idioci, gdy idzie o religię. Nigdy nie mieszajcie wyznania z polityką. Symbole religijne są dla was nie dla mediów. Kisiel służy do jedzenia, nie walki! Budyń też się je. A sorbet truskawkowy składa w ofierze! Nigdy nie bijcie swoich kapłanów w imię wiary - oni znają się na wierze lepiej, a jak się nie znają - wierzcie mi, że ja zawsze jestem głodny. Mhm może to potwierdzić. Co jeszcze chciałem... A, wiem - ("on nie zastanawiał się, lecz napinał sytuację niczym grzbiet wyciągniętej z wody kobiety [ślady krwi] ryby. Mój poprzednik miał złe myśli"). - Następnym razem możecie przynieść mi trochę nasion kawy, zajmę się ogrodnictwem - ("i stał się ogród").
Nie zważając na nich, zasnąłem.

wtorek, 27 lipca 2010

Kolejny test dla wiernych i niewiernych

-Witajcie, moi mili heretycy i wyznawcy - rzekłem. - Może i jestem wszechmocny, lecz niestety nie chciało mi się pokonywać zabezpieczeń pomniejszego bóstwa Google, więc niestety testu nie znajdziecie w tym oto POŚCIE ("i pościli wiele dni i nocy nie rozumiejąc"). Podaję wam tę oto linę!
Sprawdź kogo jesteś najlepszym wyznawcą!
-Tak!... Sprawdźcie to. Bo to kwestia ważna! Miłego dnia wam życzę. ("nie musiał przypominać, aby wynikiem chwalić się w komentarzach")

Oddaliłem się, zmęczony porannym programowaniem.

piątek, 16 lipca 2010

Dla zmęczonych +30 Rada Wielka jak i Litery

Obserwowałam muchę, leżąc pod brzozą i błogosławiąc ją potrójnie:
1. za bycie brzozą, pod którą można leżeć
2. za bycie brzozą w tę okrutną porę roku
3. za bycie brzozą.
Brzozę oczywiście. Mucha powinna czuć się pobłogosławiona już ową obserwacją.
Mucha szamotała się na prawo i lewo i kierunki pośrednie, sprawiając wrażenie zamotanej w sieć utkaną przez pająka, który zbłądził z trasy Prysznic: góra-dół. Niestety nie mógł być ten pająk pająkiem, albowiem kiedy tylko wystawił swą jedną nogę spod zimnej wody, ta zdecydowała się odpaść. Pokiwała mu dwa razy na pożegnanie i skropliła się w pocie. Pająk otarł zamiast łzy właśnie jego kroplę ze swego głowotułowia i wrócił do mieszkania. Aby przerwać rozckliwienie właściwe opowieściom na tematy pajęczaków, wróćmy do pytania: kim więc był pająk, dręczący muchę?
Był otóż powietrzem, moi drodzy, że tak wyjawię wam ten sekret, coby waszych spętanych gorącem myśli nie męczyć.

Lepkość powietrza ma więcej niepożądanych skutków niż musze cele (jeśliby zwiększyć pierwsze litery – Musze Cele brzmi dumnie, niemalże jak letnia pielgrzymka do Brzozy; i stały się kolonie i obozy much, rozkładających obok Mhm namioty skonstruowane z resztek jedzenia, następnie zamordowane przez Nią). Choćby postać ciekła kurczaka, czy wolnostojący osioł, który stoi naprawdę wolno, tak, że nie ma szans go wypuczyć. A i samo puczenie bywa pełne kłopotów, czyli nie pozostaje nam nic innego, jak rzucić krową w nosorożca, a najlepiej odwrotnie - zamiast wachlarza.

czwartek, 8 lipca 2010

niedziela, 27 czerwca 2010

Natura nie znosi Pustki

Skoro natura nie znosi pustki, to musiałem coś z tym zrobić. Przede wszystkim Natura. Po drugie Pustka. ("jak rzekł: Natura nie znosi Pustki.") Tak. To brzmi dumnie. Ośmielony moją przenikliwością Zachwyciłem się Brzmieniem tych Słów. Ale moi wyznawcy słuchają. Więc trzeba zacząć. Chwilka... Tak! Uchwyciłem Ton, i odchrząknąłem Brzmiącą Wiecznością. Była nieco lepka, rzekłbym - glutowata. Ale to może dla innych złe słowo. Spojrzałem się eonami świetlnymi w pustkę głów przede mną i postanowiłem, że wypełnię je światłością mądrości.
-Wyznawcy! Natura nie znosi Pustki! Tak jak była Cisza, tak nastali Irlandzcy Bardowie! Tak jak była Niepiśmienność, tak nastała Piśmienność. Tak jak była Głupota, tak... - westchnąłem dramatycznie niczym lawina sunąca na maleńką wioskę w Andach - tak Głupota pozostała. Ale jestem zbyt leniwy, by odwrócić bieg entropii. Tym zajmować się będziecie Wy! - przyjrzałem się każdemu osobnikowi z tej malutkiej grupy. Wszyscy byli zlęknieni i słuchali z podziwem. Ostatnie słowa wypowiedziałem tak jak zrezygnowane jest drzewo podczas pożaru letniego - Albo lepiej nie.
Nie chciałem mówić, dlaczego Dzisiaj to Ja występuję, Ja Uhm, a nie Ona Mhm. Chyba Mhm już wspomniała coś o pewnej niezwykle ważnej wartości, która to zapewne powstrzymała ją przed napisaniem kilku zdań. Ale to słusznie, słusznie. Kontynuowałem:
-Więc z Pustką jest tak... Drzewo zostaje złamane przez wicher. Tworzy się pustka. Drzewo gnije i staje się gruntem dla innych roślin - Pustka znika. Dziecko jest bez wiedzy - Pustka. Z wiekiem ludzie starają się tą wiedzę w nie wtłoczyć, ale jak wiecie: nawet Hmmlomon z pustego nie naleje. Dlatego postanowiłem ("była to tak ważna decyzja dla całego świata, że na ten temat powstało kilka hymnów i co najmniej setka pieśni") stworzyć Filozofię. Nic sobą nie wnosi, choć daje złudzenie mądrości oraz wiedzy. A gdy mamy już pozory, jak zapewne znacie efekt placebo, to może i ktoś coś... Uhm tylko jeden wie... A! Czyli ja!. No właśnie. Więc zadziała. A teraz idźcie, z pewnością wiecie już na tyle dużo, żeby złożyć mi coś dużego w ofierze. Tylko pamiętajcie, żeby najpierw wyrwać pióra ptakom, bo palone śmierdzą.
Całkowity bezsens moich słów mnie urzekł. Jestem spełniony. Teraz położę się pod brzozą i będę śnić o nieobecnych. Tak. Stworzenie snów było zbawieniem ("i stał się sen wieczysty, tak piękny, tak przejrzysty").

sobota, 22 maja 2010

Majowa rozterka

Ziewnąłem. Herbata, Kawa i Inne. "Ileż można?" - zastanawiałem się. Odpowiedź nadeszła prędko - "ciągle". Porzuciłem zatem tę błahą kwestię i przestąpiłem do myśli umoralniających ("i rzekł Uhm: Komentujcie, a będziecie zbawieni"). I rozmyślałem na temat majowych zmagań moich wyznawców. Stres... To było coś. Ogarniał wszystkich, a ja, choć Wszechcośtam, nie potrafiłem zrozumieć tego uczucia ("jako Wszechcośtam bóg, jego majestat Uhm nie przejmował się takimi trywialnymi odczuciami jak stres, zdenerwowanie i chęć na deser truskawkowy. Za to głód Kawy, pożądanie Sernika, chęć na Kotlet Schabowy z Ziemniakami i OchAchSosem [wywód na co najmniej sto i pięćdziesiąt stron ze względu na czytelników i ich ślinę z ust kapiącą można pominąć] oraz chęć Głaskania Kota były wielkimi Cnotami"), więc starałem się je zgłębić. Stres okazał się najlepszym czynnikiem motywującym do uruchomienia, niestety nie udał mi się ten narząd podczas tworzenia człowieka, bo stworzyłem go na swoje podobieństwo, mózgu. I zaczynali chłonąć wiedzę. Mamy więc plus. Minusem tego plusa jest to, że przestali wychwalać mnie przez cały czas. Więc plus z Takim Minusem daje minus. Więc stres na razie jest szkodliwy. Następnie prowadził do obgryzania paznokci, nie spania po nocach oraz problemów natury gastrycznej (choć to tylko w przypadkach skrajnych). Kolejne minusy (może prócz nieprzespanych nocy). Czyli dwa minusy i plus - daje minus. Czyli sumując - mamy już dwa minusy. Po wykonaniu inicjatora stresu następowało jego uwolnienie i wyznawcy dziękowali bogu, czyli mnie. Mamy za to ogromny plus. Ostatecznie - mamy dwa minusy i Taki Plus, zatem - plus. Więc stres jest pozytywny. A kto nie odczuwa stresu jest stracony, albo też jest bogiem. Taka wola boga. Taka wola moja. ("i stało się wolą boga, aby wszyscy stres odczuwali, bo bóg może być tylko jeden, a bogini jedna").
-Zatem moi wyznawcy - wyrzekłem do pomniejszającej się grupy na wzgórzu pierwsze słowa - idźcie i stresujcie się! - okazało się, że były to także ostatnie słowa.
Ziewnąłem i postanowiłem posłuchać muzyki irlandzkich bardów, których dopiero co stworzyłem.

środa, 28 kwietnia 2010

orientacja w czasoprzestrzeni i sygnalizacja świetlna

Moją wycieczkę armagedonoznawczą rozpoczęłam od słów, jakimi nadaje się początek wielkim wyprawom, prowadzących do odkrywania nowych lądów czy też zdobywania szczytów albo przepływania oceanów, uprzednio pokonawszy ogromne, straszne i groźne potwory, zamieszkujące dna wyobraźni. 
Brzmiały one: „Gdzie on, do cholery, polazł? Mieliśmy pić Kawę!” 
po stosownej pauzie przepełnionej napięciem właściwym filmom akcji, ale wkradło się nam już tutaj małe science fiction, notabene samo w sobie science fiction będące (gdyż na razie ono również nie istnieje, z czego można wysnuć sentencję, iż science fiction jest science fiction), więc pozostańmy po prostu przy stosownej pauzie przepełnionej napięciem:
Przyznaję rację, że owa wielka wyprawa kończy się niekiedy przechadzką dookoła bloku, a tutaj konkretnie Brzozy jedynej. Ale Kawa (odwołując się do wcześniejszych zapisków) uczyniła swoje. Toteż ja po tym, kiedy w reakcji łańcuchowej uczyniłam kółko niczym pies gryzący własny ogon („i stało się gryzienie własnego ogona jako dopełnienie uderzania głową o blat”), postanowiłam rozpocząć tworzenie półprostej – a przynajmniej tak mi się wydawało, iż wędrowanie moje nie doczeka się końca. Zapewne dlatego, że po prostu miałam ochotę na Kawę. Z drugiej strony jednak, koniec był o wiele bliżej niż myślałam, a charakteryzował się on filarami. Podtrzymującymi świątynię. Która była niewidzialna – wszystkie czynniki wskazywały, iż działo się tak ze względów bezpieczeństwa. Do czynników owych zaliczam urozmaicenie wyglądu filarów zmieniającymi się światłami. Możliwe, że świątynia owa organizowała właśnie nabór wiernych i aby zapobiec stratowaniu budynku, postanowiła regulować ich liczbę wewnątrz, toteż raz palec boży nakazywał skupiać swą uwagę na kolorze zielonym – wtedy wszyscy ludzie biegli w wiadomą stronę jakby zostali opętani przez kofeinowy trunek, nasuwając mi tym samym wizję krów i nosorożców, lecz to chyba takie prywatne boskie zboczenie, o którym nie powinnam wspominać, gdyż jest zbyt prywatne i niezbyt boskie. I tu zbliżamy się do końca – jednak nie radujcie się, jedynie potencjalnego. Acz mojego. Przy świetle w kolorze krwistej czerwieni. Ta krew powinna być dla mnie ostrzeżeniem. Ale cóż. Nie była, sądziłam po prostu, że symbolizuje ona czerwony dywan, po którym mogę przejść, nie będąc zmieszana z wołowiną. Niestety musiałam trafić do przyszłych Indii, bowiem od razu napotkałam setki przeciwników takiego stosunku do owych łaciatych zwierząt, którzy próbowali zniszczyć mnie maszynami, nie przywodzącymi mi na myśl kompletnie niczego, ale to pewnie przez moje wtedysiejsze zmęczenie. W każdym razie miały po cztery koła.
Cztery koła.
Cztery. Koła.
Próbowałam zorientować się w epoce na podstawie tej obserwacji.
Nie udało się. Zbyt wiele elementów nie pasowało do układanki. Zatem postanowiłam skupić się na ucieczce spod kół owych, najwyraźniej nie będących wyznacznikiem czasów, w których się znajdowałam.
Po czym stwierdziłam, kiedy już stwierdzać mogłam, że na herbatkę u boga niewidzialnej świątyni i uprzejmą wymianę poglądów nie mam co liczyć.
Ostatkiem sił wkroczyłam do świątyni dla odmiany całkiem namacalnej o całkiem widzialnych literach, które tworzyły słowo ZARA. Cóż, bogowie są różni, pomyślałam, a następnie natknęłam się na najprawdopodobniej jedną z jego kapłanek. Spytała ona usłużnie, w czym może pomóc. Odpowiedziałam natychmiast: Chcę Kawy. Widząc zdumienie wymalowane na jej twarzy, które jak zwykle w takich sytuacji oznaczało zwłokę, do której absolutnie nie mogłam dopuścić i chcąc, aby taki stan rzeczy stał się dla niej pojmowalny, postanowiłam uciec się do przemówienia w języku jej boga: Tera.
Najwidoczniej bóg owy albo niezwykle docenił moje starania, albo też wręcz przeciwnie, albowiem zostałam przetransportowana na Wzgórze.
A potem do żył, które powstały na potrzeby zabiegu (albowiem bogowie nie mają obowiązku posiadać żył), wtłoczono mi Kawę.

czwartek, 22 kwietnia 2010

Czymże jest moda w oczach boga

I tak pewnego razu udałem się w stronę armagedonu. A skoro już w stronę, to oczywiście dotarłem tam bez przeszkód wszelakich. Byłem głodny, więc chciałem nawrócić paru heretyków, bo ci świeżo nawróceni są najlepsi. Każdy kucharz wam to powie. Jeszcze trochę oregano i bazylii... Może z dwie szczypty soli i... ach racja. Tak więc wracając do wątku zejścia ("i zszedł pełen chwały, by zjeść nieco chałwy. I od tego czasu te pojęcia używane są zamiennie") - armagedon był nudny. Pełno krzyków, staruszek na przejściach dla pieszych, blokujących ruch "eLek", tysiące petów na ulicach.
-Kurwa - rzekłem.
Znów trafiłem w ten cholerny wiek XX czy XXI. Nigdy ich nie rozróżniałem. Nieważne, który rok - zawsze ten sam syf i pełno hałasu. No ale nic, jestem bogiem, muszę dać sobie radę. Jak by to wyglądało?
Zobaczyłem budynek wyglądający na świątynię. Stało tam: "ZARA". Jakiś bóg od zapominania? A nie.... ten się zwał Alzheimer. To może lenistwa? "Ja żech jest, ten no... no zara se przypomnę" - bo tak właśnie imiona bogów powstają. Jako Uhm wiem o tym najlepiej. To o czym ja to mówiłem? Ach, racja. Więc wszedłem do środka, czy też raczej wkroczyłem ("pośród pisków nastolatek i nastolatków przekroczył drzwi obcej świątyni, a drzwi wspomniane same przed nim się rozsunęły"). I cóż mnie tam za szok spotkał? Przerażające...
Uporządkowałem wspomnienia nieco chronologicznie i zacząłem w końcu przemowę do zebranych:
-Więc gdy wszedłem do przybytku na cześć Zara wzniesionego, ujrzałem tony szmat. Nie! Nie mówię o kobietach, ty mały pryszczaty napaleńcu! W tym wypadku proponuję się udać do świątyni Najtklub. Miła dama swoją drogą - podrapałem się po wszechobecnym, wszechswędzącym zaroście. - Początkowo myślałem, że to draperie. Dopiero potem uświadomiłem sobie fakt, ze musi być to przybytek dla ubogich, gdzie ubrania wybierają sobie żebracy i pijaczki uliczne. Długie, szmaciane czapki, rozlazłe stroje. Odpady z produkcji ładnych strojów i szat liturgicznych, które jakiś cieć pozszywał. Potem uznałem, że Zara musi być bardzo bogatym kultem. Jak zobaczyłem ile pieniędzy dają w nagrodę za wyniesienie tych szmat! Dwieście pięćdziesiąt złotych za kawałek bawełny z dziurami na ręce! Przecież... żaden kult nie ma tylu pieniędzy dla żebraków! - przetarłem zmęczone oglądaniem jedynej Brzozy oczy. Trzeba będzie stworzyć kolejną ("i stał się gaik brzozowy, na który patrzeć mógł jego stwórca") albo i kilka kolejnych. I tak rozglądałem się, było tam nawet parę ładnych ubiorów, kilka wręcz ślicznych. Tylko sumy do nich dopłacane były jeszcze większe! To zdumiało mnie najbardziej. I wtedy podeszła do mnie jedna z kapłanek. Zapytała, czy może mi pomóc. Spytałem czy nie chce przejść na wiarę we mnie. Roześmiała się tylko i powiedziała, że chodzi jej o ubrania. Hańbą byłoby chodzić w ubraniach od innego boga, więc podziękowałem uprzejmie i zapytałem się skąd mają tyle pieniędzy, żeby dopłacać żebrakom za odbieranie tych ubrań. Spojrzała na mnie takim wzrokiem i przybrała taką minę - przybrałem odpowiedni wyraz twarzy ("i westchnęli wszyscy, gdy jego rysy wykrzywiły się w sposób niesamowity, oczy wyszły z orbit, a język fruwał pomiędzy uszami niczym koliber z łuskami"). - Odparła, że to są ceny i towar, a nie jałmużna. Wtedy to ja zrobiłem taką minę - przybrałem jeszcze bardziej zdziwiony wyraz twarzy ("i przerazili się zebrani widząc, jak nos wędruje po czole, a uszy odlatują w stronę wschodzącego słońca ćwierkając niczym czterdzieści i cztery słowiki"). - Wyszedłem zszokowany. To musiał być wiek XXI. Wcześniej ludzie ubierali się w ubrania i płacili za nie nadmiarem pieniędzy, a nie miesięczną pensją. Potem narzekam, że wyznawców brakuje. No nic - ziewnąłem. - Przyjdźcie kiedy indziej, zmęczony jestem. Za każdego dostarczonego mi nowego wyznawcę pozwalam wam kupić jedną sztukę ubrania w świątyni Zara.
Wszyscy rozbiegli się jak oszalali szukać wyznawców. Moich też trafiła ta choroba? Zdumiałem się i westchnąłem:
-Zar... Zara?... Co to w ogóle za imię?
Westchnąłem wieczyście i wszechmogąco ułożyłem się na wzgórzu. Mój wszechpotężny kręgosłup wydał gamę ogłuszających ryków, a ja zasnąłem rozmyślając na temat mody. Najgorsza choroba ludzkości, projektowana przez pijaków, którzy mają resztki materiałów od krawców. Przerażająceeeeeeeeeew!
Zasnąłem.

piątek, 16 kwietnia 2010

Lenistwo - post nie mniej ważny niż kawa

Dlaczego stawiam lenistwo na równi z kawą. A nawet Kawą.
Otóż moi drodzy dlatego, że uważam, iż przyczynia się ono do zgłębiania tajników filozofii. Zanim zażądacie (a przypominam i upominam zawczasu, że żądania należą do przywilejów boskich) odpowiedniego uargumentowania, pozostawcie logikę za drzwiami. Oczywiście jeśli jeszcze tego nie uczyniliście (tu następuje Karcące Spojrzenie, będące co prawda domeną Uhm, ale skoro On zdecydował się na rzucanie krowami w przypadkowych nosorożcowych przelotniów i to bynajmniej nie w celach prokreacyjnych…*).
A zatem, jeżeli logika cichutko popiskuje już pod waszymi drzwiami (a generalizując logika nie pozwala jej na np. przechodzenie przez ściany, opcjonalnie – drzwi, rzecz jasna zamknięte), możecie udać się w podróż wgłąb leniwych korzeni myślicielstwa, by poznać całkiem proste, zakrawające wręcz na oczywiste wyjaśnienie. Brzmi ono następująco: lenistwo prowadzi do wolności myśli, nie okutych łańcuchami wypełniania obowiązków maści wszelakiej. Zapytacie pewnie, dlaczego w takim układzie spraw zawód filozofa nie cieszy się popularnością wśród rasy kociej.
Odpowiedź brzmi: ja myślę, że się jednak cieszy.

Istnieje też leniwe prawo (to drugie, kobieto!), którego na szczęście nie używa się zamiast zasad dynamiki (ani także, logicznie, w kretyńskich przypadkach zamiast teorii względności). Mianowicie:
Lenistwo lubi być odciążane w swym jestestwie, albowiem istnienie lenistwa potrafi być niezwykle męczącym dla tegoż właśnie lenistwa zajęciem, stąd też stwierdzenie, iż lepiej uskuteczniać proces lenistwa w towarzystwie. Podnosi się wtedy ono, w zależności od ilości sztuk towarzystwa, do potęgi drugiej, trzeciej, czwartej, piątej etc., ale też zmniejsza, jeśli chodzi o energię na nie zużytą pośród poszczególnych pretendentów do mistrzów nicnierobienia – w takich sytuacjach ono się po prostu rozkłada, więc nie tylko traci na wysokości poziomu wkładanego w nie wysiłku, ale także staje się wszechobecne.

Moglibyśmy również przenieść się w sferę problemów natury socjalnej i badać zależności między lenistwem a społeczeństwem, aczkolwiek nie chce mi się i sądzę, że jest to puentą niezwykle na miejscu.

Zjadać wiernych też mi się nie chce.
A heretycy są ciężkostrawni.
(i stało się Ramię, na którym można było się Wyspać)


*przypadek ten opisuje się jako boga z krową zmarnotrawioną

środa, 7 kwietnia 2010

kwestia kawy - najważniejszy post

-Kawa - zapytacie, moi niewierni heretycy. Kawa - zapytacie moi wierni wierni. Odpowiedź jest ta sama. Zacznę może od tego, że nie istnieje coś takiego jak kawa zbożowa, czy też kawa z żołędzi. O nie, nie - zamachałem wszechpotężnym palcem ("a zakaz jego po wsze czasy obowiązuje, bo palec czuwa, by miażdżyć; khem; by Miażdżyć") i spojrzałem na heretyków i wiernych, miarowo obsypywanych spadającą wołowiną. - Jest to napar ze zbóż czy też napar z prażonych żołędzi. Kolejną ważną kwestią - podrapałem się wspomnianym wcześniej wszechpotężnym palcem po mojej wszechobecnej brodzie - jest abominacja, zwana kawą rozpuszczalną. Wierzcie mi ("a słowa jego najszczerszą prawdą, gdyż on tworzył rzeczywistość"), że ten, który opatentował ten plugawy twór, już od dawna gnije w najbrudniejszym i najbardziej różowym fragmencie mojego - zakaszlałem prędko i przepraszająco - naszego piekła. Jest jak na razie jedyną osobą w piekle będącą ("bo był on wyjątkowo dobry, a zjedzeni przez niego wyznawcy trafiali do nie[fragment nieczytelny, zamazany brązowo-czerwonym skrzepem]").
Przeciągnąłem się, a mój wytrzymały jak czas kręgosłup stęknął trzydzieści cztery razy. Zrobiło to na heretykach olbrzymie wrażenie i wyczułem, że aż wyprostował się ich kręgosłup moralny.
-Wracając do kwestii kawy. Są dwa rodzaje kawy. Nie. Trzy. Trójka jest istotna. Jest kawa, kawa dla gości oraz Kawa. Różnica pomiędzy nimi jest znacząca. Pierwsza - jest to środek wysoce uzależniający. Zaczyna się od kubka dziennie, tego czarnego i przepięknie pachnącego napoju, by skończyć potem na ulicy, żebrząc o jakiekolwiek pieniądze, oddając się za pieniądze, by móc dziennie wypić po kilka litrów. Kawa dla gości - to kawa o zupełnie innych właściwościach. Prócz tego, że trzeba przygotowywać ją godzinami, by odpowiednie ułożenie warstw kawy, mleka oraz składników pobocznych; dla uproszczenia dodam, że na myśli nie mam żabich oczu, gdyż żaby jeszcze nie istnieją; dopasowywało się do smaku i delikatności aksamitu. Lody ("i stały się lody waniliowe i sorbet z truskawek") też są dobrym dodatkiem. Nie muszę chyba wspominać o goździkach, wanilii, kardamonie, cynamonie, cukrze trzcinowym, kandyzowanym, gałce muszkatołowej, ziarnie kakaa i innych. Ten rodzaj kawy ma to do siebie, ze nie uzależnia ciebie, mój niewierny i wierny, lecz całą resztę, która staje się od ciebie zależna - zamyśliłem się. Cisza rozniosła się echem po armagedonie, do którego przemawiałem. Włócznie nie wbiły się w serca, królestwa nie upadły. Newton nie oberwał w czambuł swego intelektu jabłkiem, dając pole do popisu innym fizykom ("i tak powstała teoria względności, używana dziś przez niektórych zamiast zasad dynamiki. Bądź, co bądź - kretynów").
-No i ostatni rodzaj - Kawa. Może nie będę opisywał dokładnie, ale wspomnę, że posiada także inne miano: "omoibogowieniewidaćdnałyżeczki!ochoch!". Jestem niezwykle dumny z tej nazwy. Jest to trunek boski, który pić mogą jedynie bogowie. W szczególności ja. U was, heretycy i wierni, w najlepszym przypadku wystąpi ślepota, zapocenie miesięcznego sortu ubrań oraz utrata części wspomnień. Nie wspominając o pięćdziesięcioprocentowej szansie wystąpienia choroby Parkinsona. No i jeszcze trauma życiowa, która w efekcie spowoduje całkowitą niemożność spożycia kofeiny w przyszłości. Będzie to na tyle uciążliwe, że kawy bezkofeinowe będą dla was także zabronione.
Ziewnąłem.
-To chyba na tyle. Zrobiłem sobie taki apetyt na Kawę, że aż odpuszczę sobie zjedzenie jednego z was. Zmiatajcie.
("i stał się kubek Kawy")

wtorek, 6 kwietnia 2010

co słychać pod brzozą

I zaczęło być Fajnie, tak jak to zwykle bywa przy Wspólnym oglądaniu armagedonu.
Wspólne oglądanie armagedonu dało nam możliwość nienudzenia się, z której zaczęliśmy skrupulatnie korzystać. Do zabijania nudy posłużyła nam również Kawa, składająca się z kofeiny z kofeiną. Dowiedzieliśmy się dzięki temu, że obmyślanie morderstw za jej pomocą jest skutecznym zabójcą – z kolei czasu. Być może, na szczęście lub też niestety, gdyby nie nasze Lenistwo (składające się z lenistwa z lenistwem), plany owe mogłyby zostać wcielone w życie. Jednakże woleliśmy pomyśleć chwilę o krowach, skupiając się tym samym na umiejętności czerpania radości z życia, która to umiejętność kryje się w spojrzeniu tych łaciatych zwierząt.
 I tak też na wzgórzu rozpoczynał się proces tworzenia antyarmagedonu, obfitujący w rozmowy o budyniu, kotach, nieżyciu, życiu i życiowych wartościach, rozmowy, Rozmowy oraz wizje wołowiny spadającej ze Wszechświata.

niedziela, 4 kwietnia 2010

Hmm...

I oto nastał wieczór. Albo noc. Albo po prostu się mocno zachmurzyło. To akurat było najmniej ważne. Tak więc wszedłem jak zawsze ("bo zawsze było od zawsze i zawsze było zawsze") na wzgórze, by przyglądać się w zamyśleniu małemu armagedonowi u jego stóp. Tak więc usiadłem pod starą brzozą ("a nazywał ją brzozą, bo nazywać mógł co i jak chciał; i tak powstała brzoza z kawałka rosnącej brzozy") i westchnąwszy obserwowałem. Wszystko było po staremu. Cywilizacje ginęły, światy znikały i rodziły się. Ziewnąłem ("nie musiał zasłaniać ust, gdyż ziewanie zapoczątkował; lecz Ty, młody wyznawco, usta zasłaniaj"). To było już nudne. Czekałem na odwieczną towarzyszkę obserwacji. Jak zawsze (->wyżej) miała przyjść minutę po mnie. Tak więc przyszła. Usiadła niedaleko mnie, w wyliczonej nieskończonością odległości i utkwiła wzrok w chaosie. Uznałem, bo uznawać mogłem, że warto rozpocząć kolejną dyskusję pełną zadumania.
-Hmm... - rzekłem.
Spojrzała na mnie przedwiecznymi oczyma. Milczała. Jak zawsze.
-Nie sądzisz, że armagedon u stóp wzgórza może stać się nudny z biegiem wieczności?
-Mhm - odparła.
-Więc może bym coś zmienił?
-Byśmy zmienili. Mhm.
-Co powiedziałabyś na pluszowe, białe króliki ("i stały się króliki, gdy wyrzekł swą prośbę") unoszące się w powietrzu?
Chwila ciszy zawisła między nimi jak kurtyna z gęsich piór, bo plusz zajęły ssaki.
-Nie sądzisz, że ta propozycja jest idiotyczna?
-Uhm - odparłem znużony. Zbyt wiele myślałem jak na jeden wieczór.
I stała się rzecz niebywała. Moja towarzyszka, czy to przez moją minę czy też z własnej niezrozumiałej dla mnie woli, zbliżyła się do mnie i położyła mi swą przedwieczną głowę na ramieniu.
Moje własne ramię stało się jakby obce ("wiedzcie także, że panował nad sobą! Każda część jego istnienia należy do niego samego!") i objęło mą towarzyszkę. Po raz pierwszy Wspólnie oglądaliśmy armagedon. Oczywiście w zamyśleniu. Raz na jakiś czas, któreś z nas wydawało z siebie pełne niemyśli "Hmm".

Tak więc wzgórze. Ciemność nad nami. Drzewo za plecami. My koło siebie. I zwyczajnie nudny armagedon.